Polmic - FB

newsy ze świata

NOWOJORSKA KRONIKA MUZYCZNA: Filharmonia Narodowa w Metropolitan Museum

Wygląda na to, że dobre dawne czasy, kiedy najsłynniejsza i niegdyś najbardziej prominentna w Polsce orkiestra symfoniczna występowała w nadających się do tego salach, przeszły do historii. Po ostatnim koncercie w Town Hall, tegoroczny występ odbył się również w miejscu niespecjalnie nadającym się na symfoniczne koncerty. Grace Rainer Audytorium w Metropolitan Museum of Art jest wielce prestiżową salą i na jej estradzie występowali najwięksi soliści i grupy kameralne. Jej scena z trudem jednak pomieściła aż tak liczny zespół i efektem był nie zawsze doskonały balans pomiędzy sekcjami: szczególnie ucierpiała na tym sekcja skrzypiec, które tym razem brzmiały niespotykanie szorstko. Podobieństwa pomiędzy ich obecnym i ostatnim nowojorskim koncertem nie na tym się kończą. Polskim akcentem poniedziałkowego programu 17 listopada 2008 roku była tym razem młodzieńcza Serenada na smyczki op. 2 Mieczysława Karłowicza (cztery lata temu byłą to Polymorfia Pendereckiego, również na smyczki), a drugą część wypełniła jak uprzednio symfonia Brahmsa, tym razem Nr 2 D-dur. Solistką koncertu była tym razem nie moskwiczanka Olga Kern, ale pochodząca z Kijowa i obdarzona gwiazdorską urodą Valentina Lisitsa (na zdjęciu), która zaprezentowała się w Koncercie Es-dur Fr. Liszta. Jej szkarłatna, wymyślnie zaprojektowana wieczorowa suknia, kontrastowała w interesujący sposób z granatowym kolorem fortepianu. Był to jak się okazało pieczołowicie odrestaurowany instrument firmy Bösendorfer, o bardzo szlachetnym brzmieniu; słuchacz już po chwili mógł delektować się kolorytem brzmienia raczej niż samego instrumentu.

Słuchacze obserwujący „ruch sceniczny” zauważyć również musieli, minimalne co prawda, zamieszanie w pierwszych skrzypcach, kiedy to już w pierwszej części serenady Karłowicza koncertmistrzyni pękła struna. Nie tracąc nawet momentu, wyjęła z rąk kolegi przy pulpicie jego skrzypce i oddała mu swoje. Ten z kolei w przerwie pomiędzy częściami chciał zejść ze sceny, aby zmienić strunę, ale nie pozwoliła mu na to koleżanka z końca sekcji, oddając mu jej własne skrzypce. Nie rozumiem więc, jak można twierdzić iż koncerty "muzyki poważnej" są nudne, kiedy tyle ciekawych przygód i kolorów można zaobserwować na scenie.

 

Przysłuchując się Serenadzie Karłowicza, nie łatwo odnaleźć w niej kompozytora późniejszych poematów symfonicznych. Wpływ muzyki Czajkowskiego, i wzorowanie się na Valentina Lisitsategoż Serenadzie C-dur są raczej oczywiste. Nie wiem, czy ktoś stworzył już choreografię do tej kompozycji, ale wydaje mi się ona idealnie nadawać do tego właśnie celu. Słuchając owej partytury właśnie przez pryzmat baletu, szczególnie odczuwałem raczej przykry brak elegancji i gracji we frazowaniu i myślę, że ta bezpretensjonalna, atrakcyjna kompozycja mogła by zyskać na lżejszym, eleganckim potraktowaniu.

Nazwisko Valentiny Lisitsy było mi dotąd znane jedynie z oglądanych na youtube fragmentów z recitali solowych i występów z orkiestrą, jak również z pełnych zachwytów relacji pianofilów stawiających ją już dziś na piedestale zarezerwowanym dla wielkich wirtuozów. Jej reputacja okazała się całkowicie uzasadniona. Choć najwyraźniej posiada ona godną pozazdroszczenia wirtuozerię, na mnie zrobiły większe wrażenie jej absolutnie naturalna, zrelaksowana technika gry oraz fakt , że –szczególnie w pierwszej części Koncertu Es-dur Liszta- zaadoptowała raczej introspektywne, bardzo muzykalne podejście do partytury często prezentowanej w czysto wirtuozowski sposób. Byłem jej również gotów wybaczyć parę nietrafionych akordów, gdyż była to spontaniczna gra pełna pasji i emocji. Nie bez powodu młoda pianistka nazywana jest w pewnych kręgach blond-Argerich. Koncert Es-dur Liszta opiera się, jak wiele jego późniejszych poematów symfonicznych, na jednoczęściowej formie, w której tematy przetwarzają się i powtarzają. Był to rewolucyjny koncept, którego kulminacją była późniejsza Sonata h-moll. Mimo to, niepodważalnym wydaje się również w jednym z epizodów wpływ znacznie wcześniejszej kompozycji, jaką był Koncert f-moll Chopina: Liszt musiał być pod wrażeniem dramatycznego recitatiwu fortepianu przy akompaniamencie tremolo smyczków. Podobieństwo tych dwu fragmentów jest łudzące.

Druga Symfonia Brahmsa, nazywana czasami jego „symfonią pastoralną” przywróciła pamięci wykonanie sprzed kilku lat. Tak jak wówczas, tak samo dzisiaj problemem wykonania wydaje się być nie sama gra zespołu, ale to, czego ich szef od nich nie wymaga. Filharmonia Narodowa jest bez wątpienia grupą bardzo dobrze wyszkolonych i zdyscyplinowanych instrumentalistów, którzy jak gdyby nie zdają sobie sprawy z tego, że mogą grać pięknie. Obawiam się, że zbyt mało wysiłku poświęcone jest osiągnięciu pięknego, aksamitnego brzmienia smyczków, frazowania instrumentów dętych, balansów pomiędzy sekcjami. W dyrygowaniu maestro Antoniego Wita zbyt często brak mi oddechu: początek kolejnej frazy zlewa się z końcem poprzedniej, powodując muzyczną zadyszkę. Moja „maksyma”, że orkiestra gra tak, jak się nią dyryguje, niestety raz jeszcze się potwierdziła.

Moje refleksje nie znalazły, na szczęście, echa w entuzjastycznej publiczności, która zmusiła orkiestrę do trzykrotnego bisowania. Był to Taniec słowiański Dvořaka, fragment Suity Lutosławskiego oraz ukłon w stronę nowego amerykańskiego prezydenta w formie najbardziej może znanego marsza Johna Philipa Sousy Stars and Stripes Forever, w którym do słynnego solo fletu i piccolo instrumentaliści powstali z miejsc. Nie byłem w stanie zaaprobować bombastycznej, agresywnej, niewytłumaczalnie szybkiej wersji Tańca słowiańskiego: dlaczego zawsze muszę poddawać wątpliwości gust tego dyrygenta? Nie jestem również w stanie pojąć, dlaczego marsz Souzy jest nieodmiennie grany w tempie, które bardziej przypomina bieg na 10 km niż tempo marsza.

Znajomy meloman zatrzymał mnie podczas przerwy pytając z przekąsem: no co, znowu będziesz narzekać na mało polskiej muzyki i na zagranicznych solistów? Doskonale zdaję sobie sprawę z problemów, przed jakimi staje dyrekcja orkiestry udającej się na turę i mająca za partnerów prezenterów zainteresowanych wypełnieniem prowincjonalnych sal koncertowych. Rozumiem również i zgadzam się z oceną dyrektora Wita, że polski repertuar symfoniczny epoki późno-romantycznej lub wczesno-dwudziestowiecznej nie posiada zbyt wiele dzieł tego samego kalibru, co symfonie i serenady Czajkowskiego, dzieła Prokofiewa i symfonie Szostakowicza. I to, że do symfonii Szymanowskiego potrzeba większego składu orkiestrowego. Nie wiem, czy niemożliwością byłoby zabranie na amerykańskie tournee jakiegos znanego i dobrze się sprzedającego solisty znającego np. koncert skrzypcowy Karłowicza albo Szymanowskiego. Czy miła dla ucha, ale w sumie niepozorna Serenada Karłowicza jest najlepszym, co polska muzyka ma do zaoferowania.

Zawsze zadaję sobie pytanie: czy warto narażać się na porównania ze znakomitymi amerykańskimi czy europejskimi orkiestrami grającymi symfonie Brahmsa niestety o wiele lepiej niż nasza obecna orkiestra jest w stanie?

Prawdopodobnie polskie orkiestry nie będą nigdy miały siły przebicia orkiestr nadsyłanych z rosyjskiego imperium. Rosjanie będą zawsze mieli lepszych, bardziej znanych solistów: na razie nie wygląda na to, że swoje słowa szybko będę musiał odwołać. Pozostaje nam więc oczekiwanie na następny polski zespół orkiestrowy, oferujący Amerykanom standardowy repertuar i … rosyjskich solistów.

(Roman Markowicz, 18 listopada 2008)

 

 

Koncert odbył się 17 listopada 2008 roku o godz. 20:00 - Grace Rainey Rogers Auditorium, Metropolitan Museum of Art, New York. Szczegóły patrz – dział "wydarzenia".