Polmic - FB

newsy ze świata

Święto Szymanowskiego. Z pianistą Piotrem Anderszewskim rozmawia Roman Markowicz

Piotr AnderszewskiRozmowa odbyła się tuż przed jego pierwszym w serii trzech koncertów w Carnegie Hall (13 kwietnia 2010 roku), podczas których Piotr Anderszewski koncentruje się na muzyce Karola Szymanowskiego. W pierwszym z nich Anderszewski – dodajmy w wielkim powodzeniem – wystąpił jako solista w IV Symfonii koncertującej ze znakomitą Philadelphia Orchestra pod batutą Charlesa Dutoit, znanego również jako jednego z nielicznych na amerykańskim rynku mistrzów batuty, który dziełom Szymanowskiego od dawna poświęcał uwagę.

Proszę powiedzieć o genezie tej ciekawej serii, łączącej nie tylko różne aspekty twórczości wciąż nie bardzo docenianego polskiego twórcy, ale też przeciwstawiającej jego muzykę współczesnym mu kompozytorom, jak Leos Janácek czy Béla Bartók.

 

  Była to moja inicjatywa, moja decyzja, którą organizującej tę serię Carnegie Hall przedstawiłem już kilka lat temu. Wydaje mi się, że publiczność wciąż nie zdaje sobie sprawy z kalibru muzyki Szymanowskiego i chciałem coś w tym kierunku zrobić [dla przypomnienia, w swoim nowojorskim debiucie w 1998 roku, jak i dwóch dotychczasowych solowych występach w Carnegie Hall, Anderszewski za każdym razem prezentował kompozycje Szymanowskiego, a Symfonię koncertującą oprócz niedawnej prezentacji z Orkiestrą Filadelfijską grał także z Chicago Symphony – przyp. RM]. Tego rodzaju koncept koncertów o mieszanych programach zaprezentowałem już w 2005 roku w Paryżu, tyle że wtedy odbyło się to na stosunkowo małą skale i przeszło bez szerszego rozgłosu. Uważam również, że Szymanowski nadaje się dobrze do przedstawienia w różnorodnych zestawach, a nie tylko jako twórca muzyki fortepianowej. I wydawało mi się wtedy w Paryżu, że publiczności łatwiej się jego kompozycji w takim zestawieniu słucha. Dlatego podczas podejmowania decyzji programowych przekonywałem dyrekcję Carnegie do tego właśnie zróżnicowanego formatu: solo, kwartety, muzyka wokalna, inni kompozytorzy. Taki trochę "happening Szymanowski", taka celebracja, święto Szymanowskiego.

 

  Bartók jako jeden z pierwszych docenił wagę i dorobek polskiego kompozytora i podejrzewam, że muzycznie wzajemnie na siebie wpływali. Jeśli natomiast chodzi o sam dobór repertuaru, na przykład przeciwstawienie konkretnego kwartetu Szymanowskiego, kwartetowi (w tym przypadku nr 1) Bartóka, to czy brane były pod uwagę te współzależności?

Początkowo dyskusje skupiały się wokół idei koncertów wyłącznie muzyki Szymanowskiego. Potem pomyślałem o tym przeciwstawieniu sobie także kompozycji jemu współczesnych: Szymanowski byłby ideą przewodnią, a inni – poza jedną kompozycją Schumanna na altówkę i fortepian – jak gdyby kontrapunktem. Janácek, którego bardzo lubię, to zupełnie inny świat, diametralnie różna muzyka, Bartók podobnie: i to mi się wydało ciekawe, że współcześni sobie kompozytorzy z sąsiednich krajów w tak różny sposób poddawali się ówczesnym trendom.

Słuchając entuzjazmu, z jakim opowiada pan o projekcie w Carnegie, przyszło mi do głowy, aby spytać, czy byłby pan skłonny tymi interesującymi i wysoce osobistymi komentarzami podzielić się publicznością w Zankel Hall, sali dość sporej, jednak mającej dość intymną atmosferę?

Nie bardzo się czuję na siłach, nie bardzo to potrafię. Grając w Filadelfii po raz pierwszy, zwróciłem się do publiczności przed wykonaniem symfonii Szymanowskiego: koncert odbywał się w dniu, kiedy doszło do katastrofy samolotu pod Smoleńskiem… Byłem wstrząśnięty tą tragedią i czułem, że muszę coś powiedzieć. Ale nawet te kilka zdań mówiłem z wielkim trudem. Byłem sparaliżowany [13 kwietnia podczas koncertu w Carnegie Hall Piotr Anderszewski zadedykował wykonanie tej samej symfonii ofiarom katastrofy – przyp. RM].

Moja sugestia wywodzi się może głównie z tego, że wspominał pan o atmosferze happeningu, gdzie zazwyczaj wykonawcy redukują raczej, niż wznoszą barierę pomiędzy estradą a publicznością…
Powróćmy do samego doboru muzyków, którzy z panem będą współpracować: oprócz znanego Kwartetu Belcea, którego altowiolistą jest Polak Krzysztof Chorzelski, są skrzypek Henning Kraggerud oraz śpiewaczka Iwona Sobotka.

Iwona Sobotka to wielki talent: występowałem z nią już kilkakrotnie, nie wiem, czy jest znana w Stanach Zjednoczonych. Zaprezentujemy Pieśni księżniczki z bajki, które on śpiewa wręcz zjawiskowo i których partia fortepianowa jest również niezmiernie wymagająca: to jakby uczyć się trudnej kompozycji solowej! Cieszę się, że nowojorska publiczność będzie miała szansę posłuchać jej wyjątkowego głosu. Kompozycje ze skrzypcami – Mity op. 30 – będę grać z Henningiem Kraggerudem, młodym norweskim skrzypkiem, który w jednym z programów pojawi się również jako altowiolista w kompozycji Roberta Schumanna Märchenbilder op. 13, tematycznie przynajmniej nawiązując do bajek w pieśniach Szymanowskiego. Z nim dopiero niedawno rozpocząłem współpracę, choć poznaliśmy się już kilka lat temu i pamiętam, że byłem ujęty jego grą w kwartecie Mozarta. Rozmawialiśmy na temat wspólnych występów i kiedy nadarzyła się ta okazja, pomyślałem o jego udziale, tym bardziej, że chciałem umieścić w programie wspomnianą kompozycję Schumanna, a on również gra na altówce [Kraggeruda słyszałem w Carnegie Hall w jego nowojorskim debiucie w listopadzie ubiegłego roku i wtedy entuzjastycznie opisywałem jego niezwykłą interpretację Koncertu skrzypcowego D-dur op. 61 Beethovena z orkiestrą Orpheus – przyp. RM]. Z kwartetem Belcea znamy się od lat i grywaliśmy niejednokrotnie , więc to był właściwie naturalny wybór.

W wywiadzie zamieszczonym w książeczce programowej Carnegie Hall (na kwiecień br.) wspomina pan, że Szymanowski jest wciąż rzadko grywanym kompozytorem, niezrozumianym, pomijanym; kompozytorem, którego "czas jeszcze nie nadszedł". Obserwując muzyczną scenę, przynajmniej nowojorską, mam pewne wątpliwości co do słuszności tej opinii: Szymanowski ma swoich propagatorów – wśród dyrygentów bez wątpienia należy do nich sir Simon Rattle, Charles Dutoit z którym pan właśnie występował, Leon Botstein; skrzypkowie coraz częściej sięgają po jego koncerty i kompozycje solowe; pianiści może nie aż tak często, ale tu widzę inną przyczynę: czy nie sądzi pan, że problemem są po prostu same wymagania stawiane przez kompozytora pianistom?

Też myślę, że ilość informacji "napakowanych" przez kompozytora w każdej linijce partytury wielu pianistów onieśmiela. Jest to niezwykle gęste i samo rozczytanie partytury sprawia niemały trud: uczę się teraz wspomnianych partii fortepianowych do pieśni i przeklinam, bo też męczę się nad nimi. Nawet Dutoit, z którym na temat Szymanowskiego ostatnio rozmawiałem, zaznaczał, że w partiach orkiestrowych jest taka gęstwina, tak gruba tkanka, że partytura jest po prostu przeładowana. Moim zdaniem ta "gęstość" nie jest wadą: jest istotą muzyki Szymanowskiego, że to właśnie tak musi być. Trudnością dla wykonawcy jest jedynie "odgęszczenie" tej ściany dźwięku: to jest taka ciągła polifonia tej muzyki, w której pewne elementy trzeba uwypuklić, a inne schować na dalszym planie. I na przykład kompozycje Strawińskiego, jeśli się już je technicznie opanuje, jakoś zabrzmią, a Szymanowskiemu to nie wystarczy. Tu potrzebna jest swego rodzaju choreografia, wydobycie na wierzch ważniejszych elementów. Jest to również muzyka szalenie precyzyjnie zapisana: trzeba dokładnie wiedzieć, które nitki tej tkanki i w którym momencie są ważne. Dopiero wtedy można się starać, aby wykonanie zabrzmiało spontanicznie. Do grania kompozycji Szymanowskiego potrzebna jest niesłychana delikatność, barwa, zmysłowość i koloryt, bez których one po prostu "nie brzmią".


* Wielu nawet znanych kompozytorów i wiele dzieł potrzebowało promotorów. Sam dobrze pamiętam, jak to bywało w Stanach Zjednoczonych: jeśli w sezonie 1978-79 Vladimir Horowitz umieścił w programie rzadko dotąd grywaną Humoreskę Schumanna – w sezonie 1979-80 dwudziestu pianistów prezentowało ją w swoich nowojorskich recitalach! To samo z pewnymi kompozycjami, które grywał Jascha Heifetz, a po nim dopiero rzesze innych skrzypków. Wydaje mi się, że dzisiaj istnieje wciąż podobna sytuacja i że może za entuzjazmem Piotra Anderszewskiego pójdą inni.
 

Roman Markowicz, Nowy Jork - maj 2010