Polmic - FB

archiwum

NOWOJORSKA KRONIKA MUZYCZNA: Rafał Blechacz w NY

Zazwyczaj moje kroniki obejmują okres kilku poprzedzających tygodni, tym razem jednak moja „polska” kronika ograniczy się do jednego tygodnia. Ale jakiego tygodnia!

Jak uprzednio zapowiadałem, we wrześniu i początku października na nowojorskich estradach i scenach usłyszeliśmy najlepsze, co Polska ma nam do zaoferowania, jeśli nawet sami artyści opisywani niekoniecznie wciąż w Polsce mieszkają. Na deskach Metropolitan Opera na przemian występowali Ewa Podleś (w La Gioconda) i Piotr Beczała (w Lucia de Lammermoor), a pianista Rafał Blechacz pojawił się zarówno w solowym recitalu w Metropolitam Museum of Arts, jaki i jako solista Filharmonii Nowojorskiej, z którą wykonał Koncert f-moll op.21 Chopina.

Jako ciekawostkę dodam również - a ta, powinna się znaleźć w osobnej rubryce ”możliwe tylko w Nowym Jorku” - że pan Blechacz miał niemałą konkurencję podczas swoich występów filharmonicznych i co najciekawsze, że jego konkurentami byli inni laureaci pierwszej nagrody na warszawskim Konkursie Chopinowskim. Pierwszego wieczora, w tym samym czasie w Carnegie Hall pojawiła się Martha Argerich (jako solistka Filadelfijskiej Orkiestry w koncertach Szostakowicza i Prokofiewa), drugiego wieczora konkurentem okazał się Yundi Li, laureat konkursu poprzedzającego sukces pierwszego polskiego pianisty od czasów triumfu Zimermana w 1975 roku; chiński pianista prezentował się w solowym recitalu w Carnegie Hall. Jeszcze jedna informacja, na marginesie: podczas recitalu Blechacza wśród słuchaczy dostrzegłem Bellę Dawidowicz (I-sza nagroda konkursu chopinowskiego w1949 roku), a podczas koncertu w Avery Fisher Hall, Krystiana Zimermana.

Nie ukrywam, że zarówno recital Rafała Blechacza jak i jego występy z Filharmonią Nowojorską od dłuższego już czasu wzbudzały moje zainteresowanie. Kim w końcu jest ten pianista znajdujący się u progu światowej kariery, budzący entuzjazm publiczności, pozytywne recenzje krytyków, chociaż jedynie względny zachwyt prawdziwych koneserów pianistyki? Czy to, co słyszałem na nagraniach oraz w transmisjach z recitali na żywo, potwierdzi się w osobistym zetknięciu z tym wysoce utalentowanym, skromnym młodzieńcem o ujmująco „chłopięcej” sylwetce? Swoją ostatnią ocenę jego występów, oglądanych w sfilmowanej wersji oraz słyszanych przez radio, zakończyłem słowami, że to, co słyszałem, było dźwiękiem wyłapanym przez mikrofon raczej niż dźwiękiem samego artysty.

 

Na program swojego debiutu Rafał Blechacz wybrał kompozycje, które od dłuższego czasu stanowią trzon jego recitalowego repertuaru. W pierwszej części recitalu znalazła się Sonata D-dur K.311 Mozarta, suita Estampes Debussy’ego, Wariacje b-moll op.3 Szymanowskiego, w drugiej części 3 Mazurki z op.50 i Sonatę h-moll op.58 Chopina. Jak polscy melomani zapewne wiedzą, Sonata Mozarta wraz z sonatami Beethovena i Haydna znajduje się na nowym krążku Rafała Blechacza, nagranego, podobnie jak Preludia Chopina, dla prestiżowej firmy DG. Interesujący jest wybór tej właśnie sonaty: jako wieloletni kolekcjoner przypomniałem sobie, że owa sonata znalazła się na jednej z pierwszych płyt młodziutkiego Krystiana Zimermana oraz na debiutanckiej płycie LP, nagranej jeszcze dla Polskich Nagrań, równie młodego Emanuela Axa. Nie powinno nikogo zaskoczyć, że młodszy wówczas od Blechacza Zimerman już w tym momencie potrafił był zaoferować niemal wzorcowe wykonanie mozartowskich sonat.

Od pierwszych dźwięków intonujących Sonatę D-dur Mozarta słychać było, że mikrofon niekoniecznie musi być wrogiem wykonawcy. To, co uderzyło mnie od samego początku, był raczej skromny, trochę matowy i mało nośny ton fortepianu. Poprzez cały okres trwania występu Blechacza zastanawiało mnie, czy nie jest to przypadkiem rezultatem samego uderzenia, produkcji dźwięku i zapotrzebowania na taki właśnie, a nie inny ton instrumentu. Nie znaczy to wcale, że pan Rafał, kiedy mu to potrzebne, nie potrafi wydobyć wystarczającego wolumenu ze swojego instrumentu: finał kończących pierwszą część Wariacji b-moll op.3 Karola Szymanowskiego, czy też finał zamykającej program Sonaty h-moll Chopina udowodniły, że pianista posiada wystarczająco siły, aby sprostać wymaganiom partytury. Pragnę zaznaczyć, że o nośności dźwięku instrumentu nie świadczy sama siła uderzenia. Wielki Mieczysław Horszowski w swojej ostatniej dekadzie koncertowania, czyli pomiedzy 90 i 100 rokiem życia, nie posiadał chyba jednej trzeciej mocy młodego Polaka, ale w jego cudownym, choć wciąż skromnym uderzeniu nigdy nie brakowało szlachetności i charakteru. Ale może to jest niesprawiedliwe porównanie.
Mozart Blechacza był bardzo ruchliwy, energiczny, na swój sposób nawet elegancki, bardzo precyzyjny i przemyślany do ostatniego szczegółu. W ostatniej części pianista efektownie podkreślił element humoru, nie aż tak częsty u tego kompozytora (przynajmniej w sonatach fortepianowych), jak u papy-Haydna, którego Mozart wielbił i czcił. Czego mi więc brakowało? Dlaczego nawet uważne obserwowanie pauz pomiędzy frazami wciąż powodowało uczucie mojej wewnętrznej zadyszki? Wydaje mi się, że moje wszystkie zastrzeżenia odnoszące się do gry tego doskonałego palcowo pianisty podyktowane są głównie kwestią różnicy estetyki. Moim ideałem Mozarta, ideałem wyznawanym przez innych wielkich interpretatorów, jak np. Radu Lupu, jest wygrywanie szybkich nutek, których ta sonata posiada całe krocie jak gdyby były one szybko graną melodią. Nie, jak u Blechacza, nie mającymi nic do powiedzenia gamkami, ale właśnie melodią. Wydaje mi się również, że innym ważnym aspektem tej muzyki jest zróżnicowanie charakteru: Mozart jest w moim pojęciu przede wszystkim kompozytorem operowym i klimat opery go nie opuszcza ani na moment. Konwersacja charakterów nie ustaje: często tę konwersację potrzeba sobie wyobrazić i niejednokrotnie jest to trudne do zrealizowania.

To samo zresztą odnosi się w moim przekonaniu do mazurków Chopina, które dla mnie są nie tylko - szczególnie te późniejsze! - małymi poematami na fortepian, ale również dialogiem kilku „zamieszkujących” je charakterów. Sukces ich wykonania polega więc nie tylko na zrealizowaniu poprawnego rytmu - co w przypadku naszego pianisty również nie zawsze było przekonywujące - ale też w zróżnicowaniu głosu tej wyimaginowanej rozmowy. Nad tym aspektem realizacji owych arcytrudnych kompozycji młody artysta będzie musiał jeszcze popracować. Po czterokrotnym już zetknięciu się z jego wersją Mazurków op.50 wciąż podtrzymuję swoje silne obiekcje co do rytmu pierwszego z nich: jest dla mnie przede wszystkim zagadką, jak tego rodzaju zniekształcenie mogło się w ogóle pojawić. Także w środkowej części Mazurka As-dur nie zadowoliły mnie pewne decyzje, jakich można by oczekiwać od pianistów, którym polski folklor jest obcy.

Moje uprzednie refleksje dotyczące suity Estampes Debussy’ego zostały do pewnego stopnia podtrzymane: o ile imponowała mi bardzo dobra kontrola instrumentu i zróżnicowanie planów dynamicznych w Pagodach, o tyle wciąż nie mogłem zaakceptować pośpiechu i braku wytchnienia Wieczoru w Grenadzie, którego rytm oparty jest na zmysłowej habanerze. Łatwiej mi było przyjąć nieco „toccatowe” potraktowanie Ogrodów w deszczu (pod placami naszego wirtuoza była to silna ulewa, z błyskawicami).

Niestety nidgy nie byłem z stanie pojąc, dlaczego efektowne, romantyczne, wysoce wirtuozowskie Wariacje b-moll Szymanowskiego są nieodmiennie domeną polskich jedynie pianistów. W osobie Blechacza znalazły one wybornego wykonawcę, który realizując odmienny charakter każdej z wariacji, zachował jednak całość formy i doprowadził do imponującej - również dynamicznie! - kulminacji.

Podobało mi się również wiele w samej koncepcji Sonaty h-moll Chopina: wyczułem poczucie formy, utrzymywanie napięcia i brak „rozpływania się” na poszczególnych sekwencjach. Ten efekt szczególnie w rapsodycznej pierwszej części, sprawia często wrażenie poszatkowania całości. Oczywiście Blechacz nie jest pierwszym, który zignorował agogiczną wskazówkę kompozytora „maestoso”, która nakazywałaby bardziej umiarkowane tempo. Nadzwyczajna biegłość palcowa nadała powiewu wirtuozowskiemu Scherzo, w którym rad byłem usłyszeć środkowe trio w niemal tym samym tempie, co skrajne odcinki. Brak tego, co często nazywam „śpiewaniem na fortepianie” - czego nie należy mylić z umiejętnością łączenia nut w legato - dało się odczuć w Largo: zadowoliło mnie natomiast, że pianista operował szeroką frazą, nie dając się wciągnąć w pułapkę często spotykanego letargu; szkoda mi było, że fortepian mu więcej nie śpiewał i że dało się słyszeć zbyt wiele momentów grania „od nuty do nuty”. Jedynym mankamentem finałowego Presto non tanto było może zbyt małe zróżnicowanie powtarzającego się trzykrotnie tematu, który pod palcami młodego wirtuoza intonowany był nieco podobnie za każdym razem. Ale technicznie nie można tam było nic zarzucić: była to gra pełna polotu, instrumentalnie nienaganna i w tym momencie łatwo było zrozumieć silne wrażenie, jakie ten pianista wywiera na pewnym segmencie publiczności.

Na bis usłyszeliśmy Etincelles (Iskierki) Moszkowskiego, niegdyś jeden z ulubionych bisów Horowitza, który by chyba nie powstydził się wykonania zaoferowanego publiczności Metropolitan Museum. Potem jeszcze Walc cis-moll op.64, zamyślony trochę, rozmarzony może, ale na swój sposób bardzo osobisty i nietrudny do polubienia.

Rafał Blechacz swoimi interpretacjami na razie nie zapewnia słuchaczowi uczucia gry autorytatywnej. W moim zrozumieniu autorytet jest zjawiskiem łatwiej wyczuwalnym, niż dającym się określić słowami: jest to uczucie słuchania takiego, czy innego wykonania i pozwolenia sobie na komfort ignorowania w tym momencie wszystkich innych interpretacji. Wizja wykonawcy jest w takich momentach ostateczna, nie podlegająca dyskusji. Pragnę podkreślić, iż nawet znani, dojrzali, nawet sławni interpretatorzy nie zawsze mi tego uczucia dostarczają. Wśród młodszego pokolenia słyszanych niegdyś pianistów takowy autorytet w swojej grze posiadał Krystian Zimerman, nawet jako dwudziestolatek; podobnie było z równie młodym Murrayem Perahia, czy bliżej naszej ery Jonathanem Biss’em. Słuchając pianistów tego pokroju, już wtedy zdawałem sobie sprawę, iż obcuję z młodymi mistrzami. Wspomniany autorytet wydawał się być obecny jedynie w pewnych momentach recitalu (parzyste części sonaty Chopina, czy wariacje Szymanowskiego), co przynajmniej zwiastuje, że ten wielce utalentowany pianista ma nam jeszcze w przyszłości wiele do zaoferowania, aczkolwiek w moim odczuciu nie ma wątpliwości, iż w obecnej chwili pan Rafał musi usilnie zająć się pracą nad dźwiękiem instrumentu, nad projekcją, nośnością i śpiewnością tonu.

Ostatnie słowa odnoszą się w szczególności do jego wersji Koncertu f-moll Chopina, który usłyszałem w tydzień po recitalu. Przy względnie poprawnym akompaniamencie dyrygentki Marin Alsop, dziś szefowej jednej z czołowej amerykańskich orkiestr - Baltimore Symphony Orchestra, Blechacz pojawił się jako solista Filharmonii Nowojorskiej, w swoim debiucie z tym zespołem. Jego interpretację tej młodzieńczej kompozycji nazwałbym staranną i poprawną, muzykalną i delikatną, doskonałą w precyzji. Przy tym wszystkim, była to interpretacja trochę pozbawiona natchnienia, jak i co dziwne, czasami nawet polotu. To ostatnie było dla mnie niespodzianką, jako że spodziewałem się szczególnie bardziej błyskotliwego finału i mówię w tej chwili jedynie o prędkości gry, czy samym tempie. Choć w pierwszych dwóch częściach wszystkie filigranowe figuracje były ślicznie zrealizowane, nie łapała za serce poprawnie wypowiedziana chopinowska fraza; miałem uczucie, że miast żarliwej deklaracji, słyszałem nieśmiałe, skromne wyznanie, które pod palcami Blechacza stało się szeptem, i to nawet nie scenicznym szeptem. Jak się to stało, że ze swojego stałego miejsca, nad estradą, gdzie fortepian zazwyczaj brzmi nadzwyczajnie, tym razem ponownie słyszałem matowy, mało nośny, płaski dźwięk koncertowego instrumentu, który z zamkniętymi oczach można by było pomylić z fortepianem zakupionym w domu towarowym? Powtórnie więc stało się dla mnie oczywistym, że fortepian po prostu „mu nie śpiewa”. Moje nieco krytyczne uwagi w niczym nie zmieniają faktu, iż przyjęcie polskiego artysty przez melomanów na rozprzedanej do ostatniego miejsca widowni, była bardzo entuzjastyczne i młody pianista kilkukrotnie został wywołany z solowymi ukłonami. Nie ulegało wątpliwości, że nowojorczycy Blechacza pokochali. I to w sumie, jest chyba najważniejsze.

Mnie natomiast chodził po głowie inny debiut, który słyszałem na tej samej estradzie dokładnie 29 lat temu. Nie mogłem wyprzeć z pamięci siedzącego za klawiaturą poety, który ten sam koncert wybrał na swój pierwszy nowojorski występ. Był to Krystian Zimerman, do którego, w pewnych naiwnych kręgach, usiłują Blechacza porównać.

Jak się potoczy rozwój jego kariery naszego chopinowskiego laureata, zależeć będzie od tego jak on sam sobie tę karierę zrealizuje. Czy pójdzie popularną w Polsce drogą pianisty-solisty, czy też postanowi zostać wszechstronnym muzykiem? Czy zdecyduje rozwijać się w stosunkowo bezpiecznym otoczeniu rodziny i przyjaznego klimatu popularnej adoracji, czy postanowi rozwinąć skrzydła i rozpocznie studiowanie muzyki, a nie tylko repertuaru fortepianowego? Czy zainteresuje go w końcu muzyka kameralna, która jak żadna inna jest w stanie dokonać przewrotu w rozwoju artysty? Dla Blechacza w obecnym momencie, wszystkie drzwi są otwarte i on musi jedynie przejść przez próg. Przyszłość nam to pokaże, jak Rafał swoją szansę wykorzystał. Do tego momentu pozostaje młodziutkiemu wirtuozowi, przynoszącemu chlubę polskiej kulturze, życzyć jak najlepiej i oczekiwać od niego dalszych owocnych wizyt na naszym kontynencie. Z Filharmonią Nowojorską ma się ponownie pojawić już za półtora roku.

(Roman Markowicz, 17 października 2008)