Polmic - FB

newsy ze świata

NOWOJORSKA KRONIKA MUZYCZNA: Piotr Andreszewski w Carnegie Hall (3 grudnia 2008)

Piotr Anderszewski NY 2008W słynnym musicalu The Sound of Music w jednej z pierwszych piosenek sfrustrowane zakonnice zastanawiają się co zrobić z nowicjuszką Marią, która nie zamierza poddać się wymogom klasztornego żywota. Tytuł tej piosenki How do we solve the problem like Maria nieodmiennie przychodzi mi na myśl podczas występów dwóch nieprawdopodobnie utalentowanych pianistów: Lang Langa i Piotra Anderszewskiego. W obu przypadkach mamy dość często do czynienia z nieprawdopodobną pianistyką i frustrującymi interpretacjami. Nie podlega dyskusji, że spośród nich, polski - przepraszam: polsko-węgierski - pianista zazwyczaj zachowuje się przy fortepianie w mniej kontrowersyjny sposób. Nie mniej kontrowersyjnymi pozostają jego koncepcje, przynajmniej w moich uszach.

W programie ostatniego recitalu - 3 grudnia 2008 roku - w dość szczelnie wypełnionej Carnegie Hall, Piotr Anderszewski powrócił do znanych mu niemal od dzieciństwa kompozycji Bacha, Schumanna, Janaczka i Beethovena. Przyczyną był najprawdopodobniej fakt, że koncert był nagrywany na żywo i nagranie ma ukazać się komercyjnie. Niewykluczone również, że ten sam fakt spowodował rzadko spotykane, choć tym razem wyraźnie odczuwalne zdenerwowanie pianisty. Nie usłyszymy tego na nagraniu, które jak zwykle w takich przypadkach pochodzi z samego koncertu, jak i pokoncertowych poprawek.

 

Recital rozpoczęła Partita c-moll J.S. Bacha, kompozytora który często figuruje w jego programach i dla którego posiada on specjalną estymę. W niektórych kręgach jego Bach preferowany jest bardziej (?) od np. wykonań mojego faworyta Andrasa Schiffa. Recenzenci są niestety często skazani na porównywanie artystów i wykonań: w przypadku Anderszewskiego sytuację pogarszał fakt, że na tej samej estradzie dość niedawno słyszeliśmy tę samą kompozycję właśnie z tym czysto węgierskim pianistą. O ile więc pan Piotr podobnie do Schiffa oferuje dość dyskretną i gustowną ornamentację i czysto fortepianowe podejście do kompozycji nie napisanych na ten instrument, o tyle mniej przekonuje mnie jego nie zawsze zrozumiałe dla słuchacza poczucie pulsu. Wolałbym również odrobinę mniej pedału i czasami bardziej prominentne potraktowanie lewej ręki, która, we wspomnianych wersjach Schiffa nadaje tej muzyce niepowtarzalnie taneczny charakter. W sumie jednak był to na swój sposób pięknie zagrany Bach, ze szczególną uwagą przywiązaną do pięknego, śpiewnego dźwięku.

Następną kompozycją był tzw. Karnawał Wiedeński (Faschingschwank aus Wien) op.26 Schumanna - interesująca pseudo-sonata, w której typowe dla tej formy rondo pojawia się na początku, a sonatowe allegro dopiero w ostatniej części. Tutaj interpretacyjny sukces Anderszewskiego wydawał się w najlepszym przypadku połowiczny. Częściowo kompozycja padła ofiarą agogicznej swobody: na przykład w spontanicznej, radosnej pierwszej części pewne epizody stały się nieproporcjonalnie rozciągnięte, zaś druga część Romanze stała się wręcz letargiczna. Efektowny ostatni segment, Finale, był z jednej strony podniecający, z drugiej, trochę bez oddechu pomiędzy frazami. Zawiodło mnie Intermezzo, ukazujące kompozytora jako pełnego natchnienia i żarliwości młodzieńca: pod nie zawsze pewnymi palcami pianisty stało się ono nieco mętne - szybująca ponad burzliwymi figuracjami melodia traciła wyrazistość, a zakończenia fraz bywały wręcz niesłyszalne.

Jak się można było spodziewać w utworach, które pasowały do trochę kapryśnej osobowości tego muzyka, Anderszewski okazał się mistrzem kolorystyki. Tak też się stało w czteroczęściowej, nieco nostalgicznej i inspirowanej impresjonizmem kompozycji Leosza Janaczka We mgle. Tutaj pianista jak mało dziś kto, potrafił zaimponować nadzwyczajnymi barwami, odcieniami, subtelnością brzmienia. Te cechy podkreślałem już zresztą słuchając go w tej samej kompozycji kilka lat temu podczas prywatnego recitalu w Fundacji Kościuszkowskiej.

Oficjalny program zakończyła Sonata As-dur op.110 Beethovena. Ze względu na rapsodyczną formę, romantyczny nastrój Arietty i kontrapunktyczną ostatnią cześć i ta kompozycja potrafiła poddać się temperamentowi interpretatora. Jestem przekonany, że ten sam przyjaciel, który wyraził się o niedawnych interpretacjach sonat Beethovena przez wielokrotnie już wspominanego Schiffa, że są one publicznymi analizami owych sonat, tym razem nie powtórzyłby podobnego komentarza. Jak jednak wspomniałem, trochę romantyczne potraktowanie tej struktury, w której - jak trafnie zauważył komentator Paul Griffith - obcujemy z dialogiem kościoła i opery, jest więcej niż wybaczalne. I o ile taki mistrz, jak Rudolf Serkin formował swoją strukturę z granitu, Anderszewski rzeźbi w alabastrze. Może sam kompozytor byłby rad usłyszeć takie spojrzenie na swoją kompozycję.

Trzy bisy potwierdziły zasadniczo uprzednio zauważone cechy: trzy węgierskie ludowe melodie Bartoka ukazały utożsamienie się artysty z tym idiomem. Powrót do Bacha zakomunikowany był szeroko zarysowanym Preludium z Suity angielskiej d-moll, o trochę niespokojnym charakterze, podobnie jak Sinfonia z Partity c-moll. Natomiast kończąca program środkowa część Adagio z Sonaty c-moll KV 457 Mozarta znowu miała charakter wysublimowanej medytacji: mnie wystarczyłaby większa doza, trudnej do znalezienia u tego pianisty, prostoty.

(Roman Markowicz, 11 grudnia 2008)